Ostatnio pisałem, że nie mogę znaleźć zdjęć sprzed 2010 roku. Okazało się jednak, że w czeluściach mojego komputera są zdjęcia z mojej podstawówki szybowcowej z połowy 2005 roku. Wtedy pierwszy raz siedziałem za sterami szybowca: Bociana. Byłem tak przejęty, że nawet napisałem o tym artykuł… zamieszczam poniżej pierwszą jego część i parę fotek z tych, jakże niesamowitych dla mnie chwil… nie pamiętam gdzie i po co to pisałem wtedy…
Powonienie. Zmysł, który najsilniej odciska swoje piętno w ludzkiej pamięci. Zapach… pamiętam go bardzo dobrze. Zamykając oczy mogłem przenieść się w inne miejsce. W miejsce, które wydawało się być bliższe ludzkiej naturze niż to, w którym aktualnie się znalazłem. Zamykając oczy mogłem poczuć się jak w starej bibliotece, której zapach sprawia, że człowiek zaczyna czuć respekt do wysiłku ludzi minionych epok, starających się usystematyzować, oraz wyjaśnić zjawiska, które mas otaczają. Ale zapach ten był trochę inny. Wydawał się być czymś skażony. Czymś, co starożytni mogliby zrzucić na karb magii, bądź Boskich ingerencji. Żywica epoksydowa. Zdawała się nadawać nutę nowoczesności zapachowi kilkusetletnich książek, oraz otaczających je regałom. Otworzyłem oczy. Strumień fotonów generowanych przez wschodzące słońce zagnieździł się na rogówce mojego oka. Przymrużyłem je, ręką starając się sięgnąć do kieszeni mojej koszuli, aby wydobyć okulary przeciwsłoneczne i płynnym ruchem założyć je na głowę. Było cicho. Mogłem wręcz usłyszeć, delikatne trzepotanie parasola na wietrze, rozstawionego jakieś 50 metrów ode mnie, w miejscu tajemniczo zwanym „kwadratem”, skąd odbywało się kierowanie całym przedstawieniem, w którym za kilka sekund miałem wziąć udział. Czułem, że jestem gotowy. Przez całe dotychczasowe życie wydawało mi się, że jestem gotów. Gotów aby stawić czoło żywiołowi, który pozornie pozwala się ujarzmić, tylko po to, aby w najmniej oczekiwanej chwili pozbawić Cię wszelkich wątpliwości, oraz wszelkiej nadziei. Jednak pomimo świadomości, podjętej przeze mnie próby walki umysłu z naturą, uniosłem do góry prawą dłoń, aby dać znak, że już czas. Po prawej dostrzegłem osobę, która uniosła do góry czerwoną tarczę sygnałową, dając tym samym znak kolejnej osobie, która znajdowała się przede mną jakieś siedemset metrów. Jest jedna rzecz, która w dosłowny sposób łączyła nas razem. Była to stalowa lina, którą za chwilę ów osoba zacznie zwijać z nieprawdopodobną prędkością. Na początku poczułem delikatne szarpnięcie, które świadczyło o tym, że lina się napięła. W przeciągu następnej sekundy pędziłem już ponad sto kilometrów na godzinę wzdłuż drogi startowej starając się utrzymać mój boski rydwan w ryzach. Aby to zrobić, musiałem dość mocno napierać na drążek sterowy, odpychając go od siebie, aby przy tak gwałtownym naborze prędkości szybowiec, w którym się znajdowałem, nie wyrwał się nadmiernie w górę, powodując tym samym osiągnięcie ponad krytycznych kątów natarcia, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do powstania korkociągu, oraz nieuchronnego zderzenia z ziemią. starałem się również obrać właściwy kierunek, aby zbytnio nie oddalić się od osi pasa startowego. W tym celu pomocne były chmury, które jako jedyny obiekt w moim polu widzenia pozwalały na wyczucie kierunku w tej szaleńczej gonitwie. Po prostu wybrałem sobie jakiś dziwny kształt na tle nieboskłonu, uformowany przez drobiny skroplonej pary wodnej i starałem się robić wszystko, żeby w niego wlecieć. To było jak próba przekroczenia bram niebios, tylko że w wydaniu szatana. miotałem się strasznie przez całe paręnaście sekund, aż poczułem, że szybowiec wytraca prędkość na skutek dużego kąta pomiędzy mną, zawieszonym trzysta metrów nad lotniskiem, a osobą, która w ten szaleńczy sposób dostarczyła mi chwili dopływu adrenaliny, bezpośrednio do mych żył. Oddałem od siebie drążek, który w trakcie wspinaczki ku niebu zacząłem coraz mocniej ściągać na siebie, starając się wygenerować jak największe wznoszenie. Poczułem ujemne przeciążenie, które sprawiło, że do mojej głowy znów zaczęła napływać krew, ponadto ziemia, znów stała się widoczna. Nastała cisza, która po kilkunastu sekundach szaleńczego wznoszenia trzeszczenia starej, drewnianej konstrukcji szybowca, wydała mi się niesamowicie oderwana od rzeczywistości.
To było lato 2006 😉