Jak się nie zabić.
Mówi się, że piloci dzielą się na tych dobrych, oraz tych, co żyją długo. Pośród pilotów nie ma wrażliwców. Sami twardziele. Szczególnie widać to w Aeroklubach, gdzie większość kursantów latających na małych Cessnach myśli, że trafiło do Top Gun. Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak udało mi się to wszystko przeżyć. Jest taka książka (może o niej napiszę kiedyś) o tytule: „strefa śmierci”, napisana przez pana Paula Craiga. Autor analizując wypadki w małym lotnictwie stwierdza, że najniebezpieczniejszym okresem dla początkującego pilota jest okres od 50 do 350 godzin nalotu. Żeby dostać licencję turystyczną trzeba mieć około 45h nalotu, potem sami bierzemy samolot i możemy sobie latać. Hulaj dusza.
Przykład. Mój pierwszy lot po kilku miesiącach przerwy, miałem może z 60 godzin nalotu. Cessna 150, zabrałem kumpla (nie pilota) i polecieliśmy sobie na wycieczkę. Podchodząc do niskiego przejścia (zwanego low pass) na innym lotnisku, wprowadzam samolot w taki niby przewrót, żeby zaimponować koledze i wyprowadzić samolot nisko w pobliżu pasa. Robiłem to rok wcześniej z innymi kolegami i koleżankami i bardzo im się podobało i imponowało. Podbudowywałem sobie tym swoje ego chyba. Pech chciał, że miałem przerwę w lotach i źle oceniłem wysokość rozpoczęcia manewru. W efekcie miałem ogromny problem w wyprowadzeniem samolotu przed zbliżającą się szybko ziemią. Nigdy nie zapomnę, jak popatrzyłem się w lewo, będąc już poniżej wysokości drzew rosnących przy drodze, i zobaczyłem jak ludzie w przejeżdżającym obok pociągu patrzą się na mnie, myśląc, że będą świadkami katastrofy lotniczej. Widziałem dosłownie ich twarze zdziwienia… ale udało się. Koledze się podobało (pozdrawiam Cię, Jerome!). Nie wiedział, że sekundy dzieliły nas od śmierci… mi przez kilka minut trzęsły się ręce, więc mocniej ścisnąłem wolant i dalej byłem Top Gun. Zawsze lubiłem takie niskie przejścia nad lotniskiem, potęgowało się wtedy uczucie prędkości z jaką się poruszałem. Eksperymentowałem. Jak zacząłem już latać na Wildze i holować szybowce, o czym zaraz napiszą, miał miejsce kolejny popis Top Gun w moim wykonaniu. Widziałem kiedyś na YouTube pilotów, którzy latali nad wodą tak, że kołami muskali wodę. Chciałem to samo zrobić Wilgą nad trawą na lotnisku i zobaczyć, czy to łatwe. Cóż… Jest to łatwiejsze niż się wydaje, tylko że wasz turbo inteligentny Lonely Pilot nie pomyślał, że nad wodą można tak zrobić, bo woda jest płaska (jak nie ma fal), a płyta lotniska trawiastego jest wyboista. Co zrobiłem? Na dużej prędkości zacząłem lecieć tak, że muskałem kołami trawę, która fruwała dookoła kabiny. Byłem z siebie dumny… przez 5 sekund… potem samolot najechał (chociaż bardziej słusznym określeniem byłoby przyp****ił) w jakieś małe wzniesienie, które wystrzeliło mój samolot kilkanaście metrów w górę. Dobrze, że nie złożyło mi podwozia… potem przez jakiś czas miałem ksywkę ”specjalista od low passów”. Kiedy wylądowałem i poszedłem do biura, wszyscy wyszli, poza jedną osoba, która porządnie mnie opierdzieliła. Pamiętam, że jakiś czas później leciałem z jakąś instruktorką, i jak wracaliśmy na lotnisko poprosiłem przez radio o wykonania low passa. Ziemia dała zgodę, ale moja instruktorka zaczęła mocno tupać nogami w kokpicie i krzyczeć na mnie, że jej nie słucham i mam nie robić już żadnych low passów. Ehh.. kobiety… Kolejny przykład. Impreza na lotnisku. Dużo ludzi. Holowałem szybowce na pokazy. Przy podejściu do lądowania wymyśliłem sobie, że zrobię co? Już pewnie wiecie… low pass… ustawiłem się więc tak, żeby zrobić go przed linią publiczności, ale za to nad ustawionymi samolotami do tzw. Wystawy statycznej. Generalnie chciałem przelecieć nisko nad tymi samolotami. Kiedy wszystko było już gotowe, a ja miałem do nich jakieś 5 sekund, przypomniałem sobie, że ciągnę za sobą 40 metrów liny, którą wcześniej wyholowałem szybowiec. Natychmiast dałem pełną moc i zacząłem się ostro wznosić. Uświadomiłem sobie to w ostatnim momencie. Gdybym sobie nie przypomniał o linie, zahaczyłaby ona o jakiś samolot na ziemi, a ja zabiłbym się na oczach tysięcy ludzi, niszcząc przy tym połowę floty aeroklubowych samolotów… myślę, że wtedy TVN24 miałoby materiał na ładnych kilkanaście godzin nadawania na żywo z miejsca katastrofy.
Czasem się zastanawiam czy to konieczne. Czy konieczne jest wykonanie takich idiotycznych i debilnych rzeczy, i fizyczne doświadczenie tego, że sekundy dzieliły nas od śmierci, żeby nabrać pokory do latania. Pokora w lataniu jest moim zdaniem jednym z najważniejszych czynników decydujących o bezpieczeństwie. Kiedy pilot wie, że nie zawsze jest panem sytuacji i że nie zawsze wszystko wyjdzie tak, jak sobie to wymyślił, wtedy lepiej się przygotuje i unika niepotrzebnego ryzyka. Szczególnie, kiedy nie dostrzega tego, że jeszcze nie ma doświadczenia. To taka pułapka. Myślę, że te doświadczenia mnie odmieniły i sprowadziły na ziemię. Pokazały mi, jak mało wiem i ile jeszcze drogi przede mną. Te szczeniackie zachowania mogły się jednak skończyć inaczej. I wielu przypadkach kończą się źle. Zwłaszcza, że gówniane sytuacje same do nas przyjdą prędzej czy później. Nie musimy się o nie starać. Więc po co ryzykować na własne życzenie. To takie zawstydzające, ale moim zdaniem trzeba o tym mówić. Poniżej fragment artykułu, który napisałem do gazetki firmowej. Dotyczy właśnie takiej sytuacji, gdzie w przeciwieństwie do podanych powyżej przykładów, problemy przychodzą same, a my musimy je ogarnąć.
„Nie można ot, tak sobie przesuwać planów, zaplanowanych w planie. Od tego jest plan.”
Założyłem spadochron. Zawsze staram się robić to bardzo dokładnie. Dokładnie dopasowuję wszystkie taśmy, sprawdzam, czy spadochron ma ważne kwity. Wiem, że będzie on moją ostatnią deską ratunku, kiedy już wszystko inne zawiedzie. Procedura jest prosta, chociaż bardziej skomplikowana, niż w fotelach klasy zero-zero stosowanych w np. F-16. Najpierw odpinam słuchawki i inne przewody łączące mnie z samolotem, następnie „zrzucam” drzwi za pomocą specjalnej dźwigni. Kiedy jest to zrobione, muszę nakierować samolot na tereny niezamieszkałe (a przynajmniej postarać się to zrobić na tyle, na ile samolot jest sterowny), aby ten, spadając na ziemię wyrządził jak najmniejsze szkody. Następnie odpinam pasy, i jeżeli siła odśrodkowa sama nie wyrzuci mnie z kabiny, muszę o własnych siłach wyskoczyć. Proste, prawda? Więc, wracając do tematu: założyłem spadochron. Na hasło kierownika lotów pobiegłem do maszyny. Wskoczyłem do środka, chociaż tutaj, zamiast wskoczyłem, bardziej pasuje zwrot: wgramoliłem się do środka. Dopasowałem fotel i zapiąłem pasy. Prawą ręką sięgnąłem do zaworu otwierającego sprężone powietrze, służące do rozruchu wielkiego, gwieździstego silnika znajdującego się przede mną. W tym samym czasie lewą ręką pacnąłem przełączniki znajdujące się nad moją głową, nawet na nie nie spoglądając… kątem oka zauważyłem, że szybowiec, który mam wyholować na termikę, czyli jakieś 800-1000m nad lotnisko, lub jego pobliże, jest już gotowy do startu, a załoga zaczyna się niecierpliwić. Ja natomiast musiałem się jeszcze uruchomić i podgrzać silnik. Dlatego nie czekając na nic, zaparłem się na hamulcach, wstrzyknąłem troszkę paliwa do cylindrów i wcisnąłem starter. Pisk powietrza rozprężającego się na łopatkach rozrusznika zmienił się w potężny huk. W kłębach dymu i ognia zbudził się Kraken. Czasem mam wrażenie, że uruchamiając ten silnik w Wrocławiu, poruszam sejsmografami w Pradze. Ustabilizowałem obroty i zacząłem rozgrzewać silnik.
„Od razu widać, że chłopak jest psychopatą i to jest coś, co warto rozwijać.”
Podczas rozgrzewania silnika ktoś z obsługi podczepił linę holowniczą łączącą tył mojego samolotu z szybowcem. Mogłem to obserwować, bo stałem prostopadle do szybowca i widziałem go po prawej stronie lekko z przodu. Wskazówka temperatury cylindrów mozolnie zbliżała się do zakresu umożliwiającego start. Przez radio dostałem komendę, aby zacząć naprężać linę, więc wykołowałem delikatnie i ustawiłem się przed szybowcem, baczenie obserwując, czy lina się napięła. W tym czasie wskaźnik temperatury dotarł dosłownie na grubość kreski na wskaźniku, do miejsca, które umożliwiało mi start. Usłyszałem w słuchawkach: ” Brawo India, lina naprężona, startuj, termika”. Od niechcenie kliknąłem dwa razy w przycisk nadawania, co oznacza, że zrozumiałem. Zazwyczaj nie jestem zbyt wylewny przez radio, poza tym to był mój dziesiąty lot tego dnia, co w połączeniu z temperaturą 35 stopni Celsjusza (w kabinie mojego samolotu było pewnie z 50), sprawiało, że nawet nie chciało mi się gadać.
„Sarkazm to taki gatunek humoru, którego nie uprawia się, chichocząc jak jakaś gimnastyczka”
Nadchodzi w życiu taki moment, kiedy cały sarkazm, żarty, lekkie i ignorancie podjecie do życia i wielu spraw natury przyziemnej musi się skończyć. Śmieszą mnie „kolesie”, którzy na co dzień są poważni i traktują każdą rozmowę, każdy gest, tak, jakby chodziło o życie. Nie da się im wytkać nawet najmniejszego błędu, w nawet najdelikatniejszy sposób, bo i tak, nigdy się nie przyznają, że mogli coś spiepszyć. Są taktowni, używają delikatnych żartów, żeby nikogo niby nie urazić, ale pod powieką ich powierzchowności czai się pogarda, pogarda do swoich rozmówców i innych niewinnych ludzi. Widać, że gardzą swoimi rozmówcami, mając ich z debili i idiotów. Wydaje się im, że są najmądrzejsi. Szkoda, że wiele osób to łyka i daje się zwieść takim ludziom. Jestem w stanie się założyć o naprawdę wiele, że w przypadku postawienia takiej osoby w sytuacji prawdziwego zagrożenia, kiedy jej decyzje i prawdziwe, fizyczne działania (a nie tylko teoretyczne pier**enie bzdur) musiałyby zaważyć na życiu drugiego człowieka, to jedyne co mogliby zrobić, to zostawić brunatną plamę na swoich majtkach. Ostatnio kręcąc się po wielu aeroklubach, po wielu różnych ośrodkach szkolenia, miałem okazję poznać takich ludzi (stąd moja myśl). Mam wrażenie, że rozpoznaję ich na odległość. Nawet nie mam ochoty mówić im „cześć!”. Ale fakty są zaskakujące. Okazuje się, że Ci „kolesie” mają najfajniejsze dziewczyny/żony, oraz stado innych lasek, uganiających sie za nimi. Mają dużo kasy, najlepsze samochody. Wiem, że wielu z Was zapewne pomyśli, ze zżera mnie zazdrość. Sam nie wiem. Może… ale ja tak tego nie odczuwam. Odczuwam, że ludzie mają pociąg do pozorów, i boję się tego. Wystarczy pokazać im marchewkę, a oni tam idą. To nic, że marchewki tak naprawdę nie ma. Ważne, że ktoś im pokazał, że ta marchewka może kiedyś być ich. Pamiętajcie, że życie, prędzej czy później zajrzy im w karty mówiąc: „sprawdzam!”. Niech Bóg ma ich w swojej opiece w tym czasie. Bo najczęściej poza pozorami, nie mają nic do pokazania. Smutne, ale niestety prawdziwe. Zresztą nieważne, Ci co to rozumieją nie muszą tego czytać, a Ci, którzy tego nie rozumieją, i tak nie zrozumieją, niezależnie od tego, w jak oczywisty sposób bym tego nie napisał…
„Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiedzmy, dziewięćdziesiąt procent…”
Wracając do tematu… Nadchodzi w życiu taki moment… dla mnie tym momentem zawsze jest start. Tutaj kończą się żarty, zaczyna się czysta fizyczna odpowiedzialność, za życie swoje, oraz za życie innych. Zostawiam na ziemi, za sobą, odrzucenie, samotność, kredyty, problemy dnia codziennego…
„Panowie, mieliśmy randkę z przeznaczeniem i przeznaczenie dało nam kosza.”
Delikatnym, acz stanowczym ruchem przestawiłem dźwignię gazu w położenie: „moc startowa/ pełen gaz”. Silnik podczas nabieranie obrotów zadławił się na chwilę. Pomyślałem, że to przez to, że nie jest dobrze nagrzany. Zdarzało się to wcześniej, więc nie zwróciłem na to zbytniej uwagi. Kilka sekund później gnałem 100km/h po trawiastym pasie z dużym szybowcem przyczepionym 40sto metrową liną do mojego ogona. W tym momencie pojawiła mi się w głowie myśl, że coś jest nie tak. Nie byłem w stanie tego zdefiniować, ale miałem niesamowite wrażenie, że silnik zaraz się zatrzyma. To potworne wrażenie. Zawsze się śmiałem, że ten silnika tak ma, że zawsze brzmi, jakby zaraz miał się zatrzymać. Ale tym razem ta myśl była jakby prawdziwsza, głębsza. Oderwałem się od ziemi i zacząłem nabierać powoli wysokości. Przeleciałem wzrokiem po przyrządach silnikowych, ale nic nie znalazłem, co mogłoby wskazywać na zbliżające się kłopoty. To potworne uczucie, kiedy wiesz, że zaraz możesz dostać w twarz, ale nie wiesz kiedy i nie wiesz jak… dlatego zacieśniłem zakręt, aby nie oddalać się zbytnio od lotniska, aby chociaż szybowcowi zapewnić dolot do pasa. Ja po awarii musiałbym zaspokoić się lądowaniem bez silnika u kogoś na dachu lub podwórku, co nie nastawiało mnie optymistycznie do moich szans przeżycia. Ale póki co, nic się nie działo. Nabierałem wysokości.
„Słowa nie oddadzą tej grozy. No chyba że te, które właśnie wypowiadam. Tak, te oddają, ale wszystkie inne nie, ani trochę!”
Doleciałem do punktu wyczepienia. Wyczepiłem szybowiec, i jak gdyby nigdy nic, rozpocząłem zniżenie do pasa w użyciu. Wszystko przebiegało normalnie, poza faktem, że w mojej głowie tkwiło bardzo silne przeczucie, że za chwilę coś się może wydarzyć. Dlatego nie chcąc ignorować zbytnio mojego przeczucia, na prostej do lądowania poprosiłem na radiu, aby na start przyjechał mechanik, bo coś jest nie tak z samolotem. Ku mojemu zaskoczeniu mechanik zjawił się zaraz po tym, jak wyłączyłem silnik na miejscu postojowym. Zapytał się mnie co się dzieje. Powiedziałem mu, że w zasadzie nic, ale silnik sprawiał wrażenie jakby miał się zatrzymać. Popatrzał się na mnie złowrogo, że przerwałem mu jego słodkie „nic nie robienie”. Ale chcąc zachować pozory profesjonalizmu zaprosił mnie do kabiny, usiadło obok mnie i nakazał uruchomić silnik. Po uruchomieniu silnika wykonał dwa gesty ręką, nie odezwał się ani słowem… pierwszym gestem było wskazanie mi wskaźnika ciśnienia paliwa, który leżał na pozycji „zero”. Drugim gestem było pokazanie ręką hangaru, znajdującego się 300m przed nami, gdzie też pokołowałem… zhańbiony. Dlaczego nie widziałem, że cieśninie paliwa jest „zero”? Ta myśl nie daje mi spokoju do dzisiaj. Przecież sprawdziłem przyrządy, i to nie raz. Podczas tego lotu, cały czas na nie patrzyłem, jak nigdy… dlaczego nie wyłapałem, że jeden wskaźnik leży i nic nie wskazuje. Wykonałem ponad 1000 lotów tym samolotem… dlaczego zaryzykowałem życie swoje i osób w szybowcu. te pytania mam do dziś w swojej głowie. Zastanawiam się, czy już do tego stopnia czuję ten silnik, że wiem kiedy mu coś dolega, czy może moja podświadomość widziała moimi oczami ten wskaźnik i dawała mi znać w sposób nie bezpośredni, że coś jest nie tak. Tego się już nie dowiem. Ale czy to oznacza, że jestem ryzykantem, że jestem ignorantem? Tego nie wiem. Nie czuję się tak. Zawsze unikam ryzyka. Wiem, że nic w lotnictwie nie można zostawiać przypadkowi. A jednak dotknęło mnie coś, czego wyjaśnić nie jestem w stanie. Na co powinienem był uważać, i na jaką okoliczność zostałem wyposażony w odpowiednie narzędzia.
„Jestem zdjęty grozą, ale i pod wrażeniem.”
Ten wpis to fragment książki, którą kiedyś pewnie wydam (dalej ją piszę). Są to podkoloryzowane przygody, niestety niekoniecznie moje…
Pingwiny z madagaskaru to jednak skarbnica trafnych sentencji 🙂
Mam podobne poglądy i podejście do życia jak ty. Całe życie marzyłem żeby zostać pilotem, a dzięki twoim wpisom dowiedziałem się, że jest to bardziej realne niż myślałem.
Gorąco pozdrawiam.
Bardzo dobry post.
Ktoś trzyma rękę na Twoim ramieniu 🙂